Na polsko-ukraińskim pograniczu działa tylko sześć drogowych przejść drogowych, a tylko jedno z nich odprawia pieszych. W dobie propagowania integracji ze wschodnim partnerem wciąż trudno przekroczyć państwową granicę.
Do Niżankowic dwa razy dziennie przyjeżdża lokalny pociąg z Sambora i Chyrowa. Jak na warunki ukraińskiego ruchu lokalnego, to przyzwoita oferta. Na stacji leżą jeszcze szyny toru normalnego. Za czasów ZSRR biegł tędy tranzytowy szlak z Zagórza do Przemyśla, ale polskie pociągi nigdy nie zabierały stąd podróżnych.
Kursów do Polski dawno już nie ma, a w tym miesiącu robotnicy rozebrali kolejny odcinek toru o europejskim rozstawie parę kilometrów przed Niżankowicami. Krajowy pociąg kończy jednak bieg na samym skraju miasteczka, akurat przy szosie przemyskiej. Jak staniesz na peronie i popatrzysz się w dal, to może dwieście metrów za semaforem jest już Polska. Do Malhowic nie ma kilometra, miejscowi mówią, że do Przemyśla jest dziewięć, ale liczę na mapie, że nie będzie nawet siedmiu. Rzut kamieniem.
Brakuje tylko przejścia granicznego. Zamiast tego stacji kolejowej pilnuje młody pogranicznik. Ma na imię Siergiej i wszyscy go tu znają – przecież zawsze on albo któryś z jego kolegów baczy, by wychodząc z dworca skręcić w lewo, do centrum, a nie w prawo, gdzie nie ma nic prócz asfaltowej nitki biegnącej donikąd. Jest miły i chętnie podpowie, że z ryneczku, dwa kilometry wgłąb Ukrainy, jeżdżą autobusy do Sambora, a tam już łatwo złapać coś na Szeginie, gdzie jest pieszy terminal. Wychodzi sto kilka kilometrów, bo droga idzie naokoło. Pewnie, można i przez Starżawę, do przejścia bliżej, nie będzie czterdziestu, ale tam nie można pieszo, trzeba liczyć na okazję.
To tylko fragment artykułu. Więcej na stronie Transport-publiczny.pl