Podczas każdego konfliktu zbrojnego kolej pełni strategiczną rolę jako efektywny rodzaj transportu towarów i armii. Nic więc dziwnego, że wojna na wschodzie Ukrainy nie oszczędziła szlaków ani wagonów. Dziś, ponad rok od zakończenia największych działań zbrojnych, ani jeden pociąg nie łączy zbuntowanego regionu z Ukrainą. Równie trudno dostać się koleją do Rosji. Ruszył za to pierwszy skład między separatystycznymi republikami.
Wszystkie miasta Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej pełne są dziś reklam transportu do Rosji. Autobusy, marszrutki, prywatne samochody. Do Rostowa, Woroneża, Kurska, Moskwy, Petersburga. Jedzie się długo, nierzadko ponad dobę, a i płaci niemało - zazwyczaj koło 2000 rubli (tyle wynoszą najmniejsze pensje i emerytury na terenie zbuntowanych republik).
Do Matuszki Rosji dużo łatwiej byłoby dojechać pociągiem. W porównaniu z ciasnym autobusowym siedzeniem, nawet płackarta, najniższa klasa wagonu kolei rosyjskich, wydaje się luksusowa: może i jedzie się długo, ale przynajmniej na leżąco. Niestety ani jeden pociąg nie łączy DRL i ŁRL z Rosją. To dziwne, biorąc pod uwagę wsparcie Kremla dla zbuntowanego Donbasu i deklarowaną przez większość tutejszych mieszkańców narodowość rosyjską. Być może Moskwa boi się międzynarodowej reakcji na puszczenie pociągów narodowego przewoźnika do separatystycznych parapaństw?
Nieprzerwane więziDużo dziwniejsza sytuacja panuje na granicy z Ukrainą. Zbuntowany region był nierozerwalnie związany z ukraińską gospodarką - przed wojną wytwarzał nawet 20-25% PKB całego państwa. Wraz z utratą kontroli politycznej, Ukraińcy pozbyli się także donbaskiego węgla i wielu fabryk. Separatyści natomiast borykają się z niedoborami prądu i wody (krany wysychają zwłaszcza w Ługańskiej Republice Ludowej, gdzie linia frontu przechodzi po rzece Doniec).
Po wybuchu wojny obie strony konfliktu zapowiadały wzajemną blokadę energetyczną. Ukraina kupowała nawet spore dostawy węgla z Republiki Południowej Afryki. Okazało się jednak, że Kijów nie może funkcjonować z gigantycznym niedoborem tego surowca, a i separatystom niełatwo było przetrwać bez ukraińskich pieniędzy. Pociągi z węglem wróciły więc na tory. Oczywiście ich ilość to zaledwie niewielki odsetek ruchu towarowego sprzed wojny. Czynne są tylko trzy towarowe przejścia graniczne: Nikitowka-Majorsk, Skotuwata-Jasynuwata oraz Sentianowka-Szylipowo.
Dużo poważniejszym problemem okazały się dla kolejarzy zagadnienia administracyjne. Przed wojną ukraińskie koleje tworzyło sześć regionalnych oddziałów: Kolej Lwowska, Południowa, Południowo-Zachodnia, Odeska, Naddnieprzańska i Doniecka. Ta ostatnia w oczywisty sposób uległa podziałowi: dziś ukraińscy menedżerowie Kolei Donieckiej pracują w miejscowości Krasnyj Liman, a okazały budynek dyrekcji w centrum Doniecka został zajęty przez separatystów. Nazwa przedsiębiorstwa działającego na terytorium DRL/ŁRL nie uległa zmianie.
Pomiędzy Ukrainą a zbuntowanymi republikami nie kursuje dziś żaden pociąg pasażerski. Podróżnym pozostają więc inne, trudne i nierzadko dramatyczne sposoby przedostawania się przez linię frontu. Pisaliśmy o nich niedawno
TUTAJ.
Sto czterdzieści kilometrów w siedem godzinJedenastego listopada minionego roku, kiedy Polaków rozdzielały wewnętrzne polityczno-historyczne waśnie, mieszkańców Donbasu połączył pierwszy pociąg dalekobieżny. W tradycyjnym ujęciu państw byłego Związku Radzieckiego "pociąg" to skład dalekobieżny z miejscami do leżenia (podmiejskie połączenia zwane są "elektryczkami"). Elektryczki jeździły jednak już wcześniej, a w listopadzie uruchomiono pierwszy prawdziwy pociąg, w dodatku międzynarodowy - jego trasa przebiega przecież zarówno przez Doniecką, jak i Ługańską Republikę...
Skład łączy Jasynuwatę z Ługańskiem i kursuje siedem dni w tygodniu. Około stuczterdziestokilometrową trasę pokonuje w pięć godzin i trzydzieści siedem minut. Długo, ale i tak krócej niż pół roku temu, kiedy pasażerowie męczyli się w wagonach niemal siedem godzin. Wszystko z powodu wojennych zniszczeń. Po drodze do Ługańska trzeba przejechać przez tereny tak zwanego "kotła debalcewskiego" - jednej z największych bitew donbaskiej operacji zbrojnej.
Również ze względu na wojnę, pociąg nie kursuje z samego Doniecka, lecz z położonej kilkanaście kilometrów na północ trzydziestotysięcznej Jasynuwaty. Szlak łączący te dwa miasta przebiega zaraz obok od linii frontu i podlega częstym ostrzałom ze strony ukraińskiej armii. Potencjalni pasażerowie z Doniecka muszą więc najpierw dojechać autobusem do jasynuwackiego dworca kolejowego. Niezbyt to wygodne. Może dlatego frekwencja w pociągu nie jest najwyższa - dwudziestego kwietnia wynosi łącznie 65 pasażerów na całej długości trasy. Przyznać jednak trzeba, że wagony są odremontowane i czyste, a bilety - tanie jak barszcz.
Przy kasie spotyka mnie spore zdziwienie. Kasjerka każdy bilet wypisuje ręcznie, a następnie nożyczkami pieczołowicie wycina określające cenę zadrukowane kratki. - Dawno nie widzieliśmy takiego systemu - wzdycha kobieta. - Co najmniej trzydzieści lat.
Chociaż w obu zbuntowanych republikach płaci się wyłącznie rosyjskimi rublami, taryfa kolejowa naliczana jest w ukraińskich hrywnach, a potem zamieniana na ruble po stałym kursie 2:1. Na bilecie widnieje więc przykładowa cena 63 hrywny, ale płaci się za niego 126 rubli.
Pożegnanie z D1Oprócz "międzynarodowego" pociągu, po DRL i ŁRL jeżdżą też podmiejskie składy - wspomniane już "elektryczki". Można je spotkać na trasach z Jasynuwaty do Ługańska (choć nie w pełnej relacji), z Gorłówki do Iłowajska oraz z Jasynuwaty do położonej na rosyjskiej granicy stacji Uspienka. Ze względu na braki taborowe i problemy z napięciem w sieci trakcyjnej, na niektórych liniach pojawia się skład złożony z czeskiej lokomotywy manewrowej CzME3 oraz jednego wagonu. Inne połączenia obsługują przejęte od Ukraińców elektryczne zespoły trakcyjne.
Nigdzie natomiast nie pojadą stojące na bocznicy w Iłowajsku jednostki serii D1. Podobnie jak w Debalcewie, również tu miał miejsce "kocioł", czyli okrążenie ukraińskiej armii przez wojska Rosji i separatystów. Teren lokomotywowni zajęty był przez żołnierzy, którzy w pociągach urządzali sobie miejsca noclegowe lub toaletę. A później przyleciały pociski. Doszczętnie zniszczyły wagony, zresztą nie tylko w Iłowajsku. Niejedna lokomotywa zakończyła w ten sposób swoją służbę.
Żal spalonych pociągów, ale jeszcze bardziej żal ludzi. Na podłodze jednego ze zniszczonych dworców natrafiam na walające się po podłodze dokumenty - zarówno te oficjalne, jak i osobiste. Wyciąg z kasy, pisemne rozkazy dla maszynistów, rozkład jazdy z 1989 roku. Ale też dowody osobiste i zdjęcia najbliższych. Wygląda na to, że pasażerowie w pośpiechu opuszczali stację kolejową. Zanim przyleci kolejny pocisk.