Tuchola – 1, Ustka – 2, Częstochowa Stradom – 2, Żory – 3, Cieszyn – 2, Orzesze – 2, Zabrzeg – 1, Sztum – 1, Chałupki – 1, Skoczów – 2, Dzierżoniów – 3, Biała Podlaska – 3, Leszczyny – 1… To nie jest prognoza pogody i wykaz temperatur przy gruncie, to kilka pierwszych z brzegu przykładów z listy 276 kas biletowych zlikwidowanych na dworcach kolejowych od początku 2009 r. - pisze Jacek Prześluga, członek zarządu PKP SA.
Żywiecczyzna, Górny i Dolny Śląsk, Pomorze, Kujawy, Warmia i Mazury, Opolszczyzna, Lubelskie, Mazowsze… W małych miasteczkach i w miastach średniej wielkości, w Chełmży i w Jeżewie, w Ciechocinku, do którego rocznie przyjeżdża 460 tys. gości, i w Mikołowie, w którym 729 mieszkańców podpisało petycję z prośbą o uszanowanie ich praw i niezamykanie kas… W Miastku, w Krzyżu, w Krośnie, w Łapach…
Tak, wiem. To jest jedna z zasad marketingu: likwidacja nieefektywnego kanału dystrybucji. Likwidacja kas biletowych znalazła się w strategii marketingowej. Kasa jest nieopłacalna. Kasa i kasjerka to koszt. Opłaca się stosować nowinki techniczne: mobilne terminale, zakupy sms-owe, internetowe. Opłaca się zamknąć kasy na małych dworcach i utrzymać na dużych, bo na małym dworcu interes na kasie jest żaden, a na dużym – duży. Opłaca się zamykać i zwalniać, opłaca się likwidować i zapraszać podróżnych na pokłady pociągów: kupujcie u konduktora! Opłaca się dać konduktorowi 1,50 zł od wypisanego ręcznie biletu. Opłaca się dać 50 gr od biletu wydrukowanego w terminalu mobilnym. Opłaca się sprzedawać w kioskach Ruchu, choć tam średnia marża przekracza 20%. Wszystko się opłaca. Nie opłaca się tylko kasa biletowa w Ciechocinku i w 255 pozostałych miastach i miasteczkach.
Może w tym jest jakaś myśl – i nie wątpię, że jest. Zamiast korzystać z dworców i kas można przecież wsiadać do pociągu bezpośrednio „z gruntu” i kupować bilety u konduktora. Zamiast wieszać rozkłady jazdy (koszt!), taniej będzie powiesić tabliczkę z napisem „Zamknięte z powodu braku lepszych pomysłów”. Zamiast płacić za perony, można do wagonów wsiadać i wysiadać poza peronami – przecież „da się”, a będzie taniej. Zamiast zatrzymywać pociąg na stacjach (co jest bez sensu, ponieważ utrzymanie stacji też kosztuje) można zatrzymywać pociągi w szczerym polu – na okrzyk „Taxi!”. Zamiast poprawiać stan taboru, co kosztuje, można wozić ludzi towarowymi lorami – będzie naprawdę tanio i przewiewnie. I wreszcie – zamiast pociągami można przecież jeździć autobusami i samochodami…
Nie umiem odpowiedzieć na pytanie o granicę tej zwijki kolei pasażerskich. Niedawno emerytowany maszynista recytował mi z pamięci stary rozkład jazdy z Łukowa do Lublina: pociągi niemal co godzinę, tłok na stacjach i przed kasami… Dzisiaj przed dworcem kolejowym w Sątopach na Warmii młodzi ludzie wzięli mnie za kosmitę, który fotografuje atrakcje wnętrz poczekalni – oni od dawna tam nie zaglądają, na autobus czekając pod wiatą przystanku PKS. Naprzeciw dworca kolejowego. Na przystanku przynajmniej coś się dzieje, na dworcu pachnie końcem świata.
Nie obwiniam przewoźników, którzy szukają oszczędności i uciekają z dworców. Mają prawo układać biznes według własnego planu. Problem w tym, że wychodząc z dworców i nie zostawiając na nich żadnego śladu własnej aktywności – kasa czynna choćby godzinę w ciągu dnia, biletomat, aktualizowany rozkład jazdy – wydają na kolejne obiekty wyroki śmierci.
Na dworcu w Żorach już kilka dni po zamknięciu kasy ktoś powybijał szyby. W Barczewie dworzec bez kas stoi zamknięty na cztery spusty – inaczej ostatecznie padłby ofiarą wandali. Pasażerowie czekający dziś na jeden z trzech lokalnych pociągów stali w deszczu i pomstowali na kolej. Nie na PKP, PR czy IC – na kolej. I powiedzieli mi: kiedy tylko można, jeździmy olsztyńską Okejką, czyli busem.
Patrząc w dłuższej perspektywie, bezalternatywna rezygnacja z kas na dworcach jest tworzeniem pozorów oszczędności. Skutkuje jednorazowo, spółki pozbywają się kosztów wynajmu pomieszczeń, zwalniają pracowników lub delegują ich do obsługi podróżnych na pokładzie pociągu. Jest dobrze, ale za rok, dwa, trzy..., gdy minie czas dekoniunktury, trzeba będzie odgruzować swoje lokalne kontakty z pasażerami, a odbudowa relacji kosztuje znacznie więcej niż utrzymanie klientów. Bez opłaty dworcowej i szans pokrycia choćby części kosztów utrzymania nieczynnych obiektów trzeba dworce sprzedać, zmienić im funkcje lub rozebrać. Dziś dworzec, jutro sklep, ośrodek kultury lub hostel: nie wiem, czy nowi użytkownicy znajdą w przyszłości wolną przestrzeń i będą empatyczni wobec kolei. A jeśli znajdą, to za jaką cenę?
Duńscy kolejarze zapytani, jak sobie radzą z dworcami, na których przewoźnik zamyka kasy, zrobili ze zdziwienia wielkie oczy: nie ma takich dworców! Nie ma, ponieważ dworzec bez elementarnych funkcji obsługi pasażera – informacja o ofercie i sprzedaż biletów (w kasie lub automacie) – nie jest dworcem. Staje się nieruchomością, obiektem na sprzedaż lub do zagospodarowania na inne cele. Oni nie wyobrażają sobie takiej chwili! Inna rzecz, że wypracowali ciekawe formuły utrzymania stacji, ale podstawowa funkcja dworca kolejowego jest niezmienna – służy podróżnym. Czy można zatem uznać, że 256 dworców, na których przez rok definitywnie zlikwidowano 276 kas, zakończyło już swoją służbę? Powinniśmy je sprzedać, rozebrać czy modernizować? A jeśli modernizować, to pod czyje potrzeby? Przewoźników, którym nie starcza pieniędzy i wyobraźni? Handlowców? Gastronomików? Hotelarzy? Bezdomnych? Pasażerów, którzy znajdą w nich wszystko oprócz oferty przewoźnika i biletów wstępu do jego świątyń?