Był mglisty i chłodny wieczór, 9 października 1962 roku tuż po godzinie 21:00. Kilka kilometrów za stacją Piotrków Trybunalski doszło do jednej z największych katastrof kolejowych w dziejach naszego kraju.
Przed 21:00 na peron piotrkowskiego dworca wjechał pociąg relacji Gliwice - Warszawa. - Więcej osób tu wysiadło niż wsiadło - mówi pan Zdzisław z Piotrkowa, który znalazł się wśród tych pierwszych. Gdy mówi o tym, co stało się zaledwie kilka minut później, wyraźnie łamie mu się głos. - To już tyle lat, a jednak wciąż w człowieku siedzi - zamyśla się.
Kilka kilometrów za Piotrkowem Trybunalskim, pomiędzy Jarostami a Moszczenicą, ostatnie wagony składu do Warszawy uległy wykolejeniu i znalazły się na sąsiednim torze. Wśród pasażerów zapanowała panika - dobrze wiedziano, że wkrótce z naprzeciwka nadjedzie nocny międzynarodowy pociąg "Batory" relacji Warszawa - Budapeszt. Nie było już szans na zatrzymanie pędzącego składu, maszynista widząc światła latarek zdołał wyhamować tylko do około 95 km/h…
Oficjalny bilans tragedii to 34 zabitych i 67 rannych. Osoby uczestniczące w akcji ratunkowej jak i okoliczni mieszkańcy twierdzą jednak, że mogło zginąć dużo ponad 100 osób. - To smutna prawda, ale ofiar śmiertelnych było znacznie więcej. Władzy na tym zależało, by ukryć rzeczywistą liczbę ofiar - mówi pan Józef, mieszkaniec Jarost. Trzy dni przed feralnym wtorkiem skończył 23 lata. Doskonale pamięta akcję ratunkową, która wprost określa jako jeden wielki chaos. - Każdy wiedział, że trzeba ratować tych ludzi, ale szczególnie na początku nie było to w żaden sposób uporządkowane. Rozmiar tragedii przytłoczył władze - wspomina. Krytykowano szczególnie późne dotarcie karetek z pobliskiego Piotrkowa. Służby sanitarne na miejscu mogły i powinny być już kilkanaście minut po katastrofie, natomiast piotrkowski szpital dowiedział się o niej dopiero po blisko godzinie. Żeby ukryć ten fakt, czas wypadku określono na 21:30. Jako przyczynę oficjalnie podano pękniętą szynę, która była wykonana ze słabszej jakościowo stali.
Na próżno dziś szukać informacji o tragedii w archiwach państwowych czy kolejowych. Skutecznie zadbały o to komunistyczne władze, według historyków decyzja mogła zapaść na najwyższym szczeblu. - Dysponujemy jedynie archiwalnym numerem regionalnej gazety z tamtego dnia, która opisywała wypadek - mówi Piotr Głowacki z Archiwum Państwowego w Piotrkowie Trybunalskim. Właśnie ówczesna prasa poświęcała tragedii pod Piotrkowem bardzo dużo miejsca. Dziś historycy są zgodni, że to zdarzenie skutecznie przyćmiło śmierć siedmiorga dzieci, w które podczas defilady w Szczecinie wjechał czołg.
W 2007 roku, w 45. rocznicę wypadku, nieopodal miejsca tragedii stanął głaz z pamiątkową tablicą upamiętniającą ofiary. Jak mówi Iwona Jarosińska, sołtys Jarost, miejsce to nie jest jednak szczególnie często odwiedzane przez okolicznych mieszkańców. - Może to dlatego, że ofiary, zarówno te śmiertelne, jak i ranni i ich rodziny, rozsiani są po całym kraju. Chociaż okoliczni mieszkańcy zaangażowani byli w niesienie pomocy, to tragedia ta nikogo nie dotknęła osobiście - mówi.
Miejsce, w którym 48 lat temu rozegrały się dramatyczne wydarzenia, wciąż swoją przygnębiającą atmosferą przypomina tragedię pasażerów dwóch feralnych pociągów. Zbyt wiele aspektów tej sprawy wciąż nie jest jeszcze wyjaśnionych...