W Wielkiej Brytanii trwa debata publiczna na temat opłat za korzystanie z dróg. -Jeśli będziemy ignorować problem zatłoczenia na drogach, za 20-30 lat będziemy mieli korki jak w Los Angeles - straszy minister transportu Alistair Darling. Rząd ogłosił, że będzie dążył do wprowadzenia powszechnych opłat w ciągu najbliższych dziesięciu lat.
Ograniczenie użycia samochodów na głównych drogach to zwycięstwo brytyjskiego sektora kolejowego, rozwijającego się obecnie najszybciej w Europie. Szefowie kolei przyjmują rządową deklarację z ostrożnym zadowoleniem. Fakt, iż dyskusja o opłatach drogowych nabiera życia, cieszy Adriana Lyonsa, dyrektora generalnego Railway Forum. -Rozwój sieci transportu publicznego trzeba planować już dziś, aby w przyszłości dysponować pożądanymi alternatywami dla samochodów.
Koleje brytyjskie, mimo głośnych katastrof i częstych zmian organizacyjnych, cieszą się obecnie największym od czasów wojny powodzeniem wśród pasażerów. Rocznie kolej przewozi ponad miliard pasażerów, rośnie także transport towarowy.
Rząd zdaje się być pod wrażeniem walki władz Londynu z korkami, które zaowocowały widocznym spadkiem ruchu w centrum miasta. Urzędnicy przyglądają się podobnym systemom w Norwegii i Singapurze, gdzie zainstalowane w samochodach czujniki, zapisują opłaty przy przekraczaniu specjalnych elektronicznych bramek. Alternatywą jest system śledzący oparty na technologii GPS.
Największą barierą jest raczej niska społeczna akceptacja dla podobnych pomysłów. Wyraźnie dało to do zrozumienia m.in. referendum w rodzinnymi mieście ministra Darlinga, Edynburgu, gdzie wzorem Londynu planowano opłaty za wjazd do centrum. Pomysł nie znalazł wystarczającego poparcia mieszkańców. Organizacje kierowców reagują niezmiennie gwałtownymi protestami, jednak nieoficjalnie mówi się, że w parlamencie zaczyna dominować ponadpartyjne przekonanie, iż rozwiązania ograniczające popyt na drogi są konieczne.